|
Opowiadania o Bieszczadach
Wypadek lotniczy
Lato było spokojne, brzękliwe i ciepłe tego roku. Jedno z tych, kiedy nikomu
nic się nie chce, wszyscy się snują i generalnie mają w dupie. Głównie –
robotę. Pod Pierdziawkami zawsze jest jakaś robota, więc kto mógł, ten
spieprzył: Zbyś upierał się desperacko, że musi wysiadywać w TRREPKówce,
Maggy szlajała się gdzieś po równinach, symulując ratowanie ludzkości, a
przynajmniej jakiegoś jej niezdolnego do samoobrony kawałka. W bucówce
zastała tylko Letycja, która dzięki temu, że była sama, też się mogła
opierdalać – od okienka przecież nie odejdzie, no nie?
Sielsko było tego popołudnia, jak cholera. Cała żywina leniwie porozłaziła
się po obejściu: koty niespiesznie mieszały w garach, odławiając z bigosu i
żurku przeznaczonego dla turystów fintyfluchy mięsa; psy leżały porozwalane
do góry kołami. Owadom też się najwyraźniej nie chciało, więc nawet nie
żarły jakoś strasznie, tylko polatywały nieupierdliwie i brzęczały marudnie.
Nieliczni turyści leniwie tłukli się po chałupie, zastanawiając się, czy się
dzisiaj wykąpać, albo czy skarpetki wyjątkowo wymienić na świeższe. Letycja
symulowała pilnowanie okienka i siedząc przy piwku bez emocji czytała gazety
sprzed miesiąca. Zza okna kuchni dobiegały gitarowe dźwięki i basowe
mruczenie jakiejś melodii, przerywane co chwilę stwierdzeniem: „Nie... nie
tak!” i od nowa... Pluton, zaprzyjaźniony ze schlaniskiem twórca nowych
tradycyjnych pieśni turystycznych wpadł na parę dni, żeby sobie w spokoju
potworzyć. I właśnie tak sobie na kuchennych schodach siedział i z wysiłkiem
tworzył.
Zwabiona odgłosami tworzenia wyszła na balkon nad schodami kanadyjskiego
pochodzenia turystka. Oparła się o balustradę i zasłuchała w rzewne dźwięki
Plutonowej gitary, popatrując na oświetlone zorzami zachodu góry...
I nagle nad samą głową artysty jak coś obłąkańczo nie zatrzeszczy! Jak nie
wizgną stare balkonowe belki w agonii rozszarpywania włókien! Jak coś nie
grzmotnie, a potem z dzikim wrzaskiem przed samym jego nosem nie przeleci! I
jak nie pieprznie o ziemię! Poderwało Plutona na równe nogi, aż mu gitara z
rąk wyleciała, a pobazgrany papier w pięciolinię rozsypał się po schodach.
„Jezus, Maria – pomyślał Pluton. – A to co było?...”
U stóp schodów, w powodzi ułamków starszawych belek, balustradek i desek,
gramoliła się niesporo... kobieta o dużych rozmiarach. Z rozwalonego balkonu
nadal, jak na zwolnionym filmie, spadały na nią odłamki zrujnowanej
architektury.
Zamurowało Plutona, bo wyjścia turystki na balkon nie zauważył, więc mu się
wydawało, że jakaś nietutejsza obywatelka przypieprzyła z nieba, rozwalając
przy okazji pół chałupy. Coś mu się tam majaczyło z tego szoku o „Poszczadzkich
Aniołach”... przyjrzał się, czy skrzydeł nie widać. Zdecydowanie – nie
miała.
Odruchowo rozejrzał się po niebie za samolotem, który pasażerkę upuścił. Po
czyściutkim i gładkim nieboskłonie figlowały tylko jaskółki, z natury rzeczy
nie podejrzane. W oddali polatywał bocian. „Niemożliwe...” nie uwierzył
Pluton, przyjrzawszy się jeszcze raz rozmiarom ofiary, coraz energiczniej
gmerającej się w stosie drewnianych odpadków.
- Pani się nie rusza! – wrzasnął strasznie, bo mu się nagle przypomniało
wszystko, co całe wieki temu słyszał w szkole na zajęciach z pierwszej
pomocy. – Bo jeszcze sobie pani jakąś krzywdę zrobi.
A głos miał jak ten dzwon, było nie było – pieśniarz. Kobieta zamarła w
bezruchu. A panikę w oczach miała taką, że się Pluton domyślił, że być może
przeraziła ją zawarta w jego okrzyku supozycja, że nawet po locie koszącym,
zderzeniu z drewnianą architekturą i gruchnięciu z dużej wysokości o
kamienisty grunt, prawdziwe niebezpieczeństwo grozi jej dopiero teraz.
„Jezu, pieprznie na serce...” wystraszył się i postanowił złagodzić
wrażenie:
- Niech się pani nie rusza. Pomoc wkrótce nadejdzie... – zawahał się. – Albo
za jakiś czas.
Wypijmy za wilki
Babunia Paździorkowa podobno od samej wojny mieszka w Zastrzykach. Turystom
opowiada, że jedna z pierwszych tu przyjechała ze swoją rodziną. Cwaniara.
Tych z miasta ciągnie do historii, więc się w jej chałupie zatrzymują. Za te
swoje ciężkie pieniądze, wpieprzone w niewygodne noclegi, krew oddawaną co
noc honorowo pchłom, pluskwom i innemu robactwu, mogą przynajmniej mądrzyć
się po powrocie do roboty, że mieszkali u najstarszej poszczadzkiej
osadniczki. Ich kumple, co się na urlopie smażyli w niewygodach w jakichś
zapoconych hotelach na Wyspach Kanaryjskich, a nogi myli w zupowatym
basenie, słuchając o Dzikich Poszczadach i babusi-Żywej Historii, zaczynają
zazdrościć, nudzić żonie dupę o zmarnowane pieniądze, zmarnowany urlop i
zmarnowaną młodość, aż się zgadza w następnym roku jechać na prawdziwe
„męskie wakacje” w Poszczady. Oczywiście – do babusi Paździorkowej. Żywej
historii.
Zresztą, babusia wygląda nie tylko jak żywa historia, ale wręcz – jak
ożywione wykopalisko. Gówniarze z Zołzowatego wołają za nią:
„babcia-reaktywacja”.
Nieważne. Niech tam sobie wygląda, jak chce. Grunt, że babusia łeb ma jak
cholera. Szczególnie do obsługi ruchu turystycznego. Nie dość, że bez
żadnego inwestowania w infrastrukturę chałupę ma ciągle pełną gości, co jej
płacą bez szemrania, nawet jak ich zamiast na łóżku, na przetartym dywaniku
wywleczonym z psiej budy położy. Że płacą za pełne wyżywienie nawet wtedy,
kiedy zapomina ich karmić (jasne, zapomina. Cwaniara). Że wloką do niej
potem krewnych, kolegów i znajomych. Jeszcze jej przywożą prezenty i flaszki
„na dzień dobry”. Wszyscy tutaj chcieli by się od babusi tej mądrości
nauczyć, ale nie dopuszcza do konfidencji. Za cwana. No więc cała ta reszta,
co próbuje wyżyć z agroturystyki, zgrzytając zębami wlecze łóżka i kapy z
„Ikei”, kafelkuje podłogi, dorabia pokojom łazienki, wykrwawia się na
jakuzzi i bajeranckie firany, a potem patrzy z bólem na dziurawą drogę,
którą sznur bajeranckich samochodów wlecze się do chałupy babuni, gubiąc na
wybojach rury wydechowe, miski olejowe albo całe podwozia.
Jedno o babusi wiadomo na pewno: bajer ma babusia rozwinięty, jakby miała
tytuł naukowy.
I twarda jest, jak cholera. Co by się nie działo, babusia nie pęka.
Parę lat temu, na ten przykład, babusia kupowała gęsięta. Swoim zwyczajem
zapędziła do tego tych turystów, co u niej mieszkali, bo jeszcze taki
zwyczaj ma babusia, że goście u niej zachrzaniają, jak nie przymierzając,
fornale na pańskim. Nie zmusza, nie prosi, tylko za bok albo za plecy się
łapie i jęczy, co to ona ma dzisiaj do zrobienia, a tu boleści straszne...
No i jeden przez drugiego się pchają, żeby babusi pomóc, albo ją wyręczyć,
starowince przez los doświadczonej i zębem czasu nadżartej. I tyrają, a
babusia tylko między nimi się krząta, pojękuje, wzdycha i dyryguje.
No więc wybrała sobie babusia najwygodniejszy samochód na wycieczkę do
wylęgarni, zapakowała się do środka i pojechała. Miała kupić tych kaczek
tylko parę, ale ją na miejscu chciwość sparła, zaczęła stękać, że szkoda, że
ją stać tylko na parę ptaszków, bo jakby mogła więcej grosza wyłożyć, to by
parę kaczusi więcej uchodowała, sprzedała i miałaby co do garnka włożyć na
święta, nie biedowałaby w Boże Narodzenie, jak zwykle, nad cebrem kartofli z
lebiodą. Turyści, co ją przywieźli, natychmiast połknęli haczyk i dokupili
10 kaczek i jeszcze kilka kurcząt na dodatek.
Załadowali toto w karton, ustawili go pięknie na tylnym siedzeniu, babusię
usadzili obok, ale drobiu zrobiło się w kartonie dużo, miejsca mało, nic
dziwnego, że się troszkę ptactwo zaczęło kotłować w opakowaniu. Na pierwszym
solidnym zakręcie wszystko się wywaliło, nieloty rozpierzchły się po
samochodzie, kierowca się spłoszył, ale szczęśliwie do końca serpentyn swój
„kaczobus” doprowadził, na poboczu zatrzymał. Trochę trwało, nim odłowili
wszystkie pisklaki. Szkód nie było, tyle że narobiły rabanu i wszystko
detalicznie osrały. Kolega kierowcy nawet głupawo żartował, że jakby sobie
pęki trawy powsadzali w tyłki i pomalowali jajka, to by była Wielkanoc.
Usiadł na swoje siedzenie, poczuł, na czym siedzi, to mu się śmiać
odechciało. Za to babusia porykiwała ze śmiechu do samych Zastrzyków. Bo zna
się na rolnictwie i nawet na chwilę nie wstała.
Kiedy wjechali na podwórko, babusia przestała chichotać i natychmiast
podupadła na zdrowiu, więc panowie musieli ją delikatnie z limuzyny
wytargać, potem drób. Ale traf chciał, że za nimi przytoczył się inny
samochód, z turystami, którzy też chcieli u babusi nocować. Babusia
odzyskała zdrowie, zadysponowała gdzie postawić pudło i samochód kazała
szybko dalej przestawić, żeby ci nowi mogli na podwórko zajechać.
Tymczasem przy tych wszystkich manewrach w pudle zrobiła się dziura, a durne
ptaki natychmiast zabrały się do powiększania drogi na wolność. Turyści
manewrowali samochodem, babusia zaciągnęła nowych do chałupy, słowem – nikt
się przez chwilę nie interesował drobiem. Nikt, oprócz Żuczka –
kurdupelkowatego psiaka babusi Paździorkowej, owocu chwilowego zapomnienia
ratlerka z burym potomkiem jamnika i kundlicy. Żuczek robił w obejściu za
psa strużującego, bo był tańszy do wykarmienia, niż pies wielkości psa. Na
łańcuch wziąść go nie szło, bo by go nie udźwignął. Dlatego cieszył się
wolnością. Głównie – poza obejściem. Żuczek właśnie wracał chyłkiem, żeby
symulować pilnowanie chałupy. I na środku podwórza zobaczył popiskujący
karton, z którego przez dziurę wydostawały się jaskrawożółte niewielkie
obiekty. Kwiknął krótko ze szczęścia. Za chwilę pierwszy trupek majtał
pomarańczowymi łapkami na środku podwórka.
Babunia Paździorkowa stanęła na progu, kiedy Żuczek wykańczał trzeciego
ptaka.
- O żesz! – warknęła krótko i mściwie.
Skoczyła raźno, jak nastolatka. Jednym ruchem chwyciła Żuczka za kark,
zdusiła jego przerażony wrzask, smyrknęła do drewutni, rozległo się jeszcze
krótkie, przeraźliwe skomlenie, trzask siekiery i cisza...
Dwaj faceci stali, jak przymurowani, przy samochodzie, nie zdążyli nawet
klamek puścić, takim piorunem wszystko poszło. Babunia, wyprostowana,
żołnierskim krokiem wyszła z drewutni, otrzepując ręce i ludowe serdaki. A
na twarzy miała wypisaną taką twardość i nieustępliwość, jak warszawska
Syrenka.
- Babciu, za co...?
- Krew za krew – wyrąbała babcia. – Nie można psa trzymać, który żywinę
niszczy.
Rzuciła tylko okiem na struchlałe twarze facetów i już wiedziała, że
egzekucję Żuczka lepiej było odroczyć. Zreflektowała się i zgarbiona wpół
podreptała łapać ocalałe kaczki.
© COPYRIGHT BY a de es 2010
ALL RIGHTS RESERVED |